Merle Dixon- szaleniec kochający brata, morderca,
renegat. Jak można go nie lubić?
W ostatnich odcinkach 3 sezonu „The Walking Dead”
zastanawiałem się czy nie wykręci jakiegoś numeru. W końcu miał
na pieńku z Rickiem, który przykuł go na dachu wieżowca. Merle
został zmuszony do amputowania sobie dłoni, by uciec przed
szwędaczami. A z pozostałej części grupy z Atlanty nikt za nim
nie tęsknił. Daryl najpierw trochę się rzucał, chciał znaleźć
brata, później kwestia ta poszła w odstawkę. Działy się rzeczy
ważniejsze dla grupy.
W Woodbury starszy z braci Dixon cieszył
się zaufaniem Gubernatora i szacunkiem społeczności. Szczególnie
wśród młodych chłopców, którzy widzieli w nim wzór mężczyzny
walczącego o dobro miasteczka. Uczestniczył w parawrestlingowych
starciach na arenie, co współgrało z jego brutalną naturą.
Zawsze troszczył się o brata. Nauczył go jak przetrwać.
Pomagał mu jeszcze gdy świat był normalny. Więź między Dixonami
była silna. Przynajmniej przez większość czasu.
Dla grupy był potworem. Zdolnym do wszystkiego brutalem. Uznali
go za człowieka potrafiącego bardzo wiele poświęcić, żeby
przeżyć.
Przejażdżka z Michonne dała mu do myślenia. Dlaczego taki
jest? I co może z tym zrobić? Moim zdaniem dokonał dobrego wyboru.
Ludzkiego. I takim go zapamiętam. Nie szwędaczem jakim się stał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz