środa, 17 lipca 2013

Najfajniejsi są skomplikowani

Merle Dixon- szaleniec kochający brata, morderca, renegat. Jak można go nie lubić?

W ostatnich odcinkach 3 sezonu „The Walking Dead” zastanawiałem się czy nie wykręci jakiegoś numeru. W końcu miał na pieńku z Rickiem, który przykuł go na dachu wieżowca. Merle został zmuszony do amputowania sobie dłoni, by uciec przed szwędaczami. A z pozostałej części grupy z Atlanty nikt za nim nie tęsknił. Daryl najpierw trochę się rzucał, chciał znaleźć brata, później kwestia ta poszła w odstawkę. Działy się rzeczy ważniejsze dla grupy.

W Woodbury starszy z braci Dixon cieszył się zaufaniem Gubernatora i szacunkiem społeczności. Szczególnie wśród młodych chłopców, którzy widzieli w nim wzór mężczyzny walczącego o dobro miasteczka. Uczestniczył w parawrestlingowych starciach na arenie, co współgrało z jego brutalną naturą.
Zawsze troszczył się o brata. Nauczył go jak przetrwać. Pomagał mu jeszcze gdy świat był normalny. Więź między Dixonami była silna. Przynajmniej przez większość czasu.

Dla grupy był potworem. Zdolnym do wszystkiego brutalem. Uznali go za człowieka potrafiącego bardzo wiele poświęcić, żeby przeżyć.
Przejażdżka z Michonne dała mu do myślenia. Dlaczego taki jest? I co może z tym zrobić? Moim zdaniem dokonał dobrego wyboru. Ludzkiego. I takim go zapamiętam. Nie szwędaczem jakim się stał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz